Byłem człowiekiem biznesu, sekretarzem PZPR. Obracałem miliardami. Mogłem mieć wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Stałem twardo na ziemi. Dziś nie mam z czego żyć, ale nie żałuję, bo poznałem Boga. A wszystko, paradoksalnie, przez alkohol. Byłem alkoholikiem, a jestem pastorem i autorem unikalnej metody leczenia alkoholizmu.
Alkohol nie pojawił się w moim życiu szybko. Długo i ciężko pracowałem na nałóg. Jako młody mężczyzna obiecywałem sobie, że nie będę taki jak ojciec i nie wezmę do ust tego świństwa. W pewnym momencie straciłem jednak czujność. Wciąż zastanawiam się, jak do tego doszło. Wychowywałem się w domu, w którym ojciec pił i bił. Mama próbowała nas wychować jak najlepiej, ale było ciężko. Pamiętam, jak po śmietnikach szukałem jedzenia, żeby pomóc jej wykarmić pozostałą trójkę dzieci. To był straszny okres. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Dwoje z rodzeństwa nie wytrzymało. Powiesiło się. Syndrom ojca Obiecałem sobie, że będę kimś. Skończyłem zaocznie szkołę zawodową, później technikum. W tym czasie mama odeszła od ojca. Wreszcie mogliśmy odetchnąć. Rozpocząłem studia w Akademii Nauk Społecznych w Warszawie. Wiadomo, jaka to szkoła, ale życie lubi niespodzianki. Zdobyte tam umiejętności przydały mi się wiele lat później w... pracy pastorskiej - przecież ogólne zasady budowania kazań i przemówień są bardzo podobne. Zaraz po studiach zacząłem szybko piąć się po stopniach kariery. Dostałem intratny kontrakt w ZSRR. Mieszkałem tam w jednym pokoju z człowiekiem uzależnionym od alkoholu. Nie pamiętam, jak szybko zacząłem pić, ale w końcu straciłem kontrolę nad własnym życiem i stałem się taki jak ojciec. Pieniądze i alkohol lały się wtedy strumieniami. Nie byłem jednak degeneratem leżącym w przydrożnym rowie. O nie! Przecież byłem biznesmenem robiącym miliardowe interesy! Miałem potężną hurtownię piwa, szerokie znajomości i – jak mi się wtedy wydawało – przyjaciół w kręgach władzy. Któregoś dnia wysłałem transport alkoholu do mojego stałego klienta. Zawsze płacił na czas, ale tym razem było inaczej: nie przelał ani złotówki na konto mojej firmy. No i zaczęło się: komornik, skarbówka itd. Przyjaciele też gdzieś przepadli. Ja jednak wciąż nie rozumiałem prostej prawdy: wszystko, co miałem, dostałem od diabła, który teraz upomniał się o swoje. W końcu ciężko chory trafiłem do szpitala. Lekarze nie robili mi złudzeń. Zacząłem pytać Boga o swoje cierpienie; chciałem wiedzieć, dlaczego... To była moja pierwsza prawdziwa rozmowa z Panem. Zrozumiałem, że bardzo oddaliłem się od Niego, że powinienem to zmienić. I Bóg wysłuchał mojej modlitwy. Gdy wróciłem do pracy, natknąłem się na człowieka, pracującego w sąsiednich pomieszczeniach. Próbował mówić mi o prawdzie zawartej w Biblii, ale ja nie umiałem i nie chciałem tego przyjąć. Ironizowałem. Jednak miałem w sobie tyle siły i determinacji, że poszedłem do szpitala na leczenie odwykowe. Właściwie to dopiero tam uświadomiłem sobie, jak wygląda pijany świat alkoholików, i zobaczyłem prawdziwą wolność, którą daje abstynencja. To nie był przypadek, że znów trafiłem na ludzi, którzy mówili o Bogu, o Jezusie, bez którego nic nie możemy uczynić. W tamtym czasie bardzo tęskniłem do wnuczki. Była moją motywacją. Nie chciałem, żeby oglądała awantury zalanego dziadka. A tych nie brakowało w moim domu. Wracały też wspomnienia z dzieciństwa... Kiedy skończyłem leczenie, zacząłem poważnie szukać Boga. Chodziłem po różnych kościołach. Zafascynowany ideą pracy społecznej, w jednym z nich zacząłem budować Chrześcijańską Grupę Wsparcia – misję wśród osób uzależnionych. Zebrałem ludzi, z którymi zetknąłem się w szpitalach, a którym, jak mnie udało się wyzwolić od alkoholu i którzy rozumieli potrzebę obecności Boga w życiu człowieka. Rodzina myślała, że zwariowałem Gdy zacząłem czytać Biblię i mówić otwarcie o Bogu, żona stwierdziła, że zwyczajnie mi odbiło, a dzieci - że ojca zwyczajnie „nawiedziło”. Kiedy wyjeżdżałem na spotkania do Wisły, podejrzewali, że coś kombinuję. Któregoś razu zabrałem mamę, wówczas ponad siedemdziesięcioletnią kobietę. Ten wyjazd całkowicie ją odmienił, odnalazła swoją misję i zaczęła pracę z osobami uzależnionymi. Spotkałem tam też pastora z Niemiec, jak ja, byłego biznesmena, którego historia bardzo przypominała moją. To, co powiedział, na zawsze – taką mam nadzieję – odmieniło moje życie. Stwierdził, że przeżył wiele, ale nie ma nic piękniejszego w życiu niż służba Bogu. To proste zdanie dało mi wiele do myślenia. Żona i synowie powoli oswajali się z myślą, że jednak nie zwariowałem. W końcu zaakceptowali mój wybór. Żona poszła nawet moją drogą. Gdy straciliśmy pomieszczenie, w którym odbywały się spotkania Chrześcijańskiej Grupy Wsparcia, zaprosiła wszystkich potrzebujących ludzi do naszego domu. Mając 49 lat, postanowiłem wstąpić do seminarium duchownego. Spośród wielu chętnych wybrano zaledwie pięć osób. Byłem jedną z nich. Gdyby kilka lat wcześniej ktoś powiedział mi, że będę głosił Słowo Boże, to w najlepszym razie wyśmiałbym go. No cóż... dla Boga nie ma przeszkód. Szkoda, że nie każdy chce przyjąć ten fakt. Dla mnie to oczywiste, że bez Boga niczego nie osiągniemy. Podkreślam to na każdym spotkaniu z ludźmi, którzy zdecydowali się na życie bez alkoholu. Staram się rozbudzić ich duchowość. Nie znaczy to, że od razu mówię o Jezusie, ale od razu mówię, że są alkoholikami, a picie alkoholu to grzech, z którego bierze się choroba. Wpajam im zasadę, że wiele nieszczęść w życiu rodzinnym rodzi właśnie alkohol. Tłumaczę, że walka Dobra ze Złem to fakt, a nie fikcja literacka. Ciągle przypominam słowa Chrystusa, który mówi, że daje nam Drogę Życia i Drogę Śmierci, ale prosi nas, byśmy wybrali tę pierwszą. Nie nakazuje, a prosi – to bardzo ważne. Od takich jak ja, byłych alkoholików, łatwiej im przyjąć tę prawdę. Zdarzają się jednak i tacy, którzy pytają, ile mi zapłacono, żebym gadał te bzdury... Alkoholikiem jest każdy, kto pije Widok kobiety trzymającej za jedną rękę dziecko, a drugą ściskającej butelkę z piwem nikogo nie dziwi w naszym pijanym społeczeństwie. Dziwi natomiast nazwanie alkoholikiem osoby, która codziennie wypija piwo czy drinka. A przecież tak właśnie rodzi się choroba alkoholowa. Wyjść z niej jest bardzo trudno. Zwykłe leczenie polega na odtruciu organizmu i późniejszej terapii prowadzonej najczęściej przez kogoś, kto sam nigdy nie chorował. W gruncie rzeczy alkoholik zostaje zupełnie sam ze swoimi myślami. Dotychczas w jego życiu była wódka, teraz jej nie ma. Jest za to jakaś bezdenna czarna dziura. A przecież życie nie znosi pustki, więc człowiek znów zaczyna pić i koło się zamyka. Czasem znajomi wyciągali ludzi z rowów i przywozili ich do mojego domu. Dobrze pamiętam jednego mężczyznę. Gdy tu trafił, był wrakiem. Dziś ma dom, rodzinę, pracę. Jego życie nabrało sensu. Pamiętam też małżeństwo, które alkohol doprowadził do rozwodu. Po latach opamiętali się i rozpoczęli terapię. Teraz znów są razem. Jeszcze inny człowiek chciał popełnić samobójstwo. Przez półtorej godziny szedł po torach w nadziei, że przejedzie go pociąg. Akurat nie jechał żaden. Wtedy zrozumiał, że Bóg chce, aby żył. Nawrócił się. Właśnie tacy ludzie stają się potem wolontariuszami pracującymi z innymi uzależnionymi w naszych grupach. My, byli alkoholicy, najlepiej ich rozumiemy. Wiemy, jak bardzo potrzeba im w tym czasie wsparcia innych ludzi i Boga. Dlatego służymy im pomocą bez względu na porę. Taka niespodziewana rozmowa w środku nocy, połączona z modlitwą, bywa zbawienna, bo pozwala zwalczyć chęć napicia się. Uzależnieni powoli zbliżają się do Jezusa, a wtedy coraz łatwiej rezygnować im z alkoholu. Bóg daje im siłę i buduje autentyczną radość z tego, że nie muszą pić, by dobrze się bawić nawet na mocno zakrapianej imprezie. Bóg czuwa nad nami, jeśli tylko otwieramy się na Niego. Tak jak czuwał nade mną. I jestem Mu za to wdzięczny. Stawiał na mojej drodze różnych ludzi, dopuszczał ciężkie doświadczenia. Wszystko po to, abym mógł Go spotkać i służyć Mu, głosząc Jego święte słowa. Mam nadzieję, że nigdy Go nie zawiodę. [Historii Ryszarda Zimonia wysłuchała Renata Karolewska]. |